.

.

16 sie 2016

Nie było dobrze. Był rak.

Od dłuższego czasu próbuję to napisać. Łatwiej zadawać pytania innym, ciężej samemu się otworzyć. Na swoim blogu staram się opowiadać historię człowieka. Nie mogę ukrywać swojej. Czuję że ten motyl, który wykształcił się w moim sercu coraz szybciej trzepocze skrzydełkami, chce pofrunąć w świat niosąc te wszystkie wydarzenia, które sprawiły, że szybko przestałam być dzieckiem. Jestem roztrzęsiona, jestem przestraszona. Otwieram swoje serce na nowo, kolejny raz. Nie jest to łatwe. Ale motyl właśnie się wydostał. Leć więc i głoś to, co tu napiszę, atramentem z łez samotnego człowieka jakim jeszcze niedawno byłam. Pofruń jak najwyżej i daj siłę tym, którzy wpuszczą Cię przez okno, żeby to wszystko usłyszeć.




Dlaczego motyl? I dlaczego ten? Jest to motyl szklanoskrzydły. Wygląda na niesamowicie delikatnego, jego skrzydełka są niezwykle cienkie, jednak nie jest atakowany przez silniejszych od siebie. Dlaczego? Ma w sobie truciznę. Tylko z pozoru jest słaby.



Oddycham głęboko. Próbuję się uspokoić, przecież to już się stało, to się stało, Roksana. Tylko czemu do dzisiaj budzę się zdołowana, z poduszką mokrą od łez, po całonocnych koszmarach? Dlaczego stojąc w sklepie mam problem z wybraniem twarożku waniliowego, bo to byłoby bezczeszczenie przeszłości? Czemu nie ściągam z szyi łańcuszka mimo, że zaczął mnie uczulać? I czemu są rzeczy, których nigdy nikomu nie powiem, z szacunku do tego, co się stało?
To się nie stało. To się dzieje. I zawsze będzie się działo. Bo ja dalej żyję, moje wspomnienia dalej żyją, a więc to wszystko będzie się działo do końca moich dni. Nie mogłabym zapomnieć, po prostu.
Dlaczego wywiad? Przecież zasady tej formy są zupełnie inne. Inaczej nie zacznę. Inaczej nie uda mi się wyrzucić tego z siebie. Będę więc pytać. Będę też odpowiadać. Aż motyl pofrunie dalej.

O czym chcesz opowiedzieć, Roksana? Co takiego się wydarzyło? 
Umarła moja mama. Miała raka. To stało się zaraz po mojej maturze. Zresztą mówiła przecież, że musi wytrwać do matury, że musi być ze mną do tego czasu, bo jej potrzebuję. A potem odeszła. Wyniki odbierałam już sama. To stało się trochę ponad dwa lata temu.

Czy czas wyleczył Twoje rany?
Niektóre piosenki są zakazane w moim domu. Nie mogę ich słuchać. Ta muzyka ucichła wraz z jej odejściem. Nie pojawi się nigdy więcej. Nigdy więcej nie obejrzę niektórych filmów. Nigdy nie odwiedzę pewnych miejsc i nie przeczytam niektórych wierszy, które tak lubiłyśmy. Te rozdziały zamknęłam, związałam czarną tasiemką i zamknęłam w szufladach mojej pamięci. Rozmazałyby się gdybym często je otwierała. To było nasze - moje i mamy, nikogo więcej.
Nie, czas nie wyleczył moich ran.

Opowiedz o tym. 
Cholera jasna! Ten niby-wywiad niczego nie ułatwia. Nie wiem, o co mogłabym siebie zapytać, jak można zapytać osobę, która przeżyła śmierć matki, co się dokładnie wydarzyło? Ułatwię więc sobie zadanie i po prostu zacznę mówić, a wywiad w tytule zostanie.

Nie wiem czego raka miała moja mama. Nie umknęło mi to. Pierwotniak nie został zdiagnozowany. Prawdopodobnie miednicy, albo jajnika. Przerzuty były wszędzie. Kręgosłup, wszystkie kości, narządy wewnętrzne. Średnica? 40 cm. Tak, prawie pół metra.
Nie umiem o tym mówić z uczuciem. Czuję teraz pustkę. Jak zwykle. Zawsze w ciężkich chwilach czuję pustkę. Swędzi mnie tylko podniebienie, które drapię językiem. Dziwny objaw zdenerwowania, ale tak właśnie mam.
Nie pamiętam mamy, która była zdrowa. Jakby zawsze miała raka. Nie leczyła się. Powiedziano mi, że tak będzie lepiej, Miałam zakaz mówienia o tym komukolwiek, bo wtedy wyślą ją do lekarza i umrze.
Wmówiono mi to tak głęboko, że denerwowałam się, kiedy ludzie pytali ją, dlaczego chudnie. Nienawidziłam ich. Nie mieli prawa o to pytać, miałam ochotę wyklinać, krzyczeć i walić pięściami w ich zatroskane twarze. Nie mieli prawa uśmiercać mojej mamy.
Nikt nie wiedział. Tylko ja i mój tata. Nie mogliśmy nikomu mówić.

Jaka była Twoja mama?
Lubiła kwiaty. Bez względu na wiek,  przynosiłam jej małą garstkę przebiśniegów. Uwielbiała stokrotki, te kwiaty również zbierałam, kiedy tylko je mijałam. Słuchałyśmy Queen, Czesława Niemena sprzątając, tańczyłyśmy do polskiej muzyki filmowej. Czytałyśmy razem wiersze. Piłyśmy herbatę w kuchni, rozmawiając o życiu, czułam się wtedy taka dorosła. Jeśli szukałyśmy filmu, musiał być dobry, "ambitny" jak to określałyśmy spoglądając na siebie poważnie. Chodziłyśmy na długie spacery, rozmawiałyśmy godzinami. Opowiadałam jej o chłopakach, którzy mi się podobali, o pierwszych przyjaźniach, o szkole. Zawsze wiedziała, kim jest Karol, Patryk czy Dawid. Słuchała mnie, umiała słuchać. Nie tylko mnie. Wszyscy prosili ją o rady, każdy wiedział, że może do niej przyjść z problemem. Ludzie jej ufali. Ludzie prosili ją o pomoc, nikomu nie odmawiała. Pisała pisma, pomagała biednym dzieciom w nauce, organizowała festyny, paczki dla dzieci na święta, wysłuchiwała opowieści o pijących mężach, pomagała, kiedy ktoś nie miał pieniędzy. Jeśli my byśmy zapomnieli, na cmentarzu zawsze paliłby się znicz od anonimowego człowieka, który jest po prostu wdzięczny, który oddaje jej tym samym hołd.

Na pogrzebie nigdy nie było tyle ludzi. Nigdy tyle osób nie płakało. Czy ja płakałam? Długi czas nie. Nie umiałam płakać. Ja jedna wiedziałam ile wydarzyło się wcześniej. Ludzie przyszli na pogrzeb, mnie otaczała śmierć każdego dnia. Chyba byłam do niej wtedy przyzwyczajona.
Udawaliśmy, że nie widzimy mamy wstającej w nocy, obudzonej przez ból. Przecież i tak nic nie mogliśmy zrobić, lekarz nie wchodził w grę - tak nam wtedy mówiła. Nauczyliśmy się z tym żyć, a raczej udawać, że tego nie ma. Nie słyszeć skrzypienia podłogi w nocy, nie widzieć jak chudnie, jak rak robi się coraz bardziej widoczny. Nauczyliśmy się udawać, że nie umiera. A umierała. Każdego dnia. Tylko nocami, kiedy towarzyszyły mi tylko gwiazdy targowałam się z Bogiem - oddam karierę za jej życie, oddam scenę za to, żeby wyzdrowiała.

Bóg nie umie się targować. 

Płakałam. Zawsze w samotności. Nie mogłam nikomu powiedzieć. Miałam zakaz. Jedyną osobą, z którą mogłam o tym porozmawiać była mama. Z wiadomych względów z nią nie mogłam porozmawiać na ten temat. Bałam się. Przecież wtedy to działoby się naprawdę. Gdyby ktoś z nas powiedział to na głos, stałoby się faktem.

I przyszła Wielkanoc 2014 r. Wszystko stało się faktem. Zaczęło się piekło, a wraz z nim część mnie umarła. Mama zaczęła odczuwać silne bóle w udzie. Myśleliśmy, że to nerwoból. Może raczej chcieliśmy myśleć. Zaczęły się szpitale. Kiedy jechaliśmy do pierwszego, do którego nas zresztą nie przyjęli (nie zajmowali się tak poważnie zaawansowanym rakiem), miałam biegunkę. Całą drogę. Stres. Udawanie, że to nic. Że dadzą jakieś silne tabletki i wszystko będzie dobrze. Nie było dobrze. W kolejnym szpitalu umieścili mamę w oddzielnej sali. Byłam tam z nią. Każdego dnia.

5:00 pobudka.
6:24 autobus
7:05 dojazd do Koszalina
7:15 autobus do szpitala
7:30 szpital
Robienie mamie kisielu.
Udawanie, że wszystko jest takie wspaniałe, a ja patrzę w przyszłość pozytywnie.
Żartowanie.
Rozwiązywanie krzyżówek.
Udawanie, że nie widzę, że mama kompletnie nie wie, co się wokół niej dzieje przez leki.
Coraz większy ból mamy.
Obliczenie, że minęły trzy godziny od ostatniej tabletki/kroplówki
Pójście do pielęgniarek prosząc o następną dawkę.
Dowiedzenie się, że kolejna może być podana dopiero za godzinę.

I wtedy wchodziłam do sali, gdzie leżała mama. Siedziała na wózku, tyłem do wejścia. Czekała. A ja musiałam jej mówić, że będzie cierpieć jeszcze przez godzinę.
17:00 przyjazd taty
21:30 wypraszanie nas
21:40 przeskakiwanie przez siatkę, bo szpital oficjalnie był już dawno zamknięty dla gości.
Wyrzucanie z głowy widoku płaczącej mamy, że będzie sama całą noc.

5:00....
Nie mówię, że było mi przykro. Nie było mi nic. Nie czułam nic. Byłam zawinięta w kokon. Nie mogłam nic czuć. Nie dałabym sobie wtedy rady. Mama musiała widzieć mnie silną. Z nikim nie rozmawiałam, nikomu się nie zwierzałam. Wtedy mogłabym coś poczuć, a ja byłam silna. Kładłam się spać i wstawałam rano. Bo musiałam. Mama mnie potrzebowała.

Codziennie o 15:00 szłam do kaplicy szpitalnej, żeby pogadać z Bogiem o Jego ewentualnej zmianie zdania. Patrzył na moje cierpienie i dalej nie uważał, że mam coś wartościowego do zaoferowania, czym mogłabym kupić zdrowie mamy. Wtedy też odpoczywałam. Mogłam na chwilę się rozsypać, na kilka minut odetchnąć. Potem wracałam i robiłam kisiel, rozwiązywałam krzyżówki, uśmiechałam się. Nie byłam tam dla siebie i o sobie też nie myślałam.

Kiedy mama pojechała do szpitala, rodzina i znajomi o wszystkim się dowiedzieli. Być może niektórzy domyślali się, może nawet sugerowali mamie leczenie. Nie wiem, moje życie przez ostatnie kilka lat było zasnute mgłą. Czułam ulgę, że wreszcie wiedzą. Że nie ukrywam tego. Że ktoś wie. Nie liczyłam na wsparcie. Wiem jaki mam charakter, sprawiam wrażenie silnej superbabki, której nic nie złamie.
Szkoda, że nikt nie widział mnie leżącej latami na kafelkach w łazience, wymiotującej i błagającej Boga, że nie zabierał mi matki, kiedy oni jeszcze nie wiedzieli.
Szkoda, że nie widzieli mnie targującej się z bogiem, wrzeszczącej na Niego, bo jest cholernie niesprawiedliwy.
Szkoda, że nie widzieli mnie uciekającej gdzieś, głęboko do lasu, siedzącej ze swoim spisem numerów, szukającej kogoś, komu mogłabym wreszcie powiedzieć, że moje serce codziennie pęka na tysiąc małych kawałków.


Nie dzwoniłam.

Doceniałam każdą przespaną minutę, każde kilka chwil, kiedy chociaż na chwilę była moją dawną mamą, zabawną, radosną, nie otumanioną przez leki. Było kilka takich chwil, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci.
A potem odeszła.
Uciekłam na strych. Przeglądałam swoje zeszyty z gimnazjum, kiedy ją wynosili. Potem zeszłam na dół, była cała moja rodzina. Nienawidziłam ich. Bo płakali. Bo przytulali się do siebie i do mnie. Bo kiedy tak się zachowywali po prostu byłam bardziej zdenerwowana, byli jak młotek, który przebijał się przez mój kokon, krzycząc:

To się naprawdę stało!

Wiedziałam, że to się stało. Kiedy byłam z mamą tego dnia sama w domu (wróciła do domu kilka dni przed śmiercią), powiedziałam jej, że może odejść, że dam sobie radę, że będę silna, że będzie ze mnie dumna. Te słowa powtórzyłam odbierając swoje wyniki z matury.

Co działo się ze mną potem?

Dwa tygodnie później pojechałam do pracy. Musiałam pracować. Złożyłam papiery na studia prawnicze. Nie miałam pieniędzy na opłatę rekrutacyjną, kiedy je zdobyłam, było już po terminie. We wrześniu złożyłam papiery na kierunek teatrologiczny, ale pewnego wieczoru stwierdziłam, że wsiadam w autobus, wracam do domu, rok przygotowuje się do matury i próbuję jeszcze raz, na prawo, na lepszą uczelnię.
Nikt we mnie nie wierzył, prawie wszyscy, moi znajomi, rodzina - wszyscy mówili, że to był błąd, ale ja wierzyłam, że to był dobry wybór.

Otworzyłam wtedy drzwi pustce.

Pojawiła się depresja

Dopiero po pracy wakacyjnej tak naprawdę dotarło do mnie, co się stało. Większość dnia spędzałam sama, więc myśli było aż za dużo. Płakałam codziennie. A  potem pojawiła się pustka. Byłam w miejscach, gdzie naprawdę mogła stać mi się krzywda, parę razy samochód wpadł przy mnie w poślizg, wjeżdżając na chodnik, którym szłam. Chciałam tego. Marzyłam o tym. O końcu. Czułam tylko cierpienie, tylko lęk i chęć pozbycia się tego wszystkiego. Przesiadywałam na cmentarzu. Brałam plecak, kładłam go sobie pod głowę i leżałam na trawie przed krzyżem, patrząc na twarz Jezusa i szukając ratunku. Nocami znowu szłam na cmentarz. Obejmowałam krzyż i wrzeszczałam, błagałam o siłę, chwile szczęścia. Potem wracałam do łóżka, patrzyłam tępo w sufit. Nie było sensu, nie było radości, nie było drugiego człowieka. Wtedy też nieszczęśliwie się zakochałam. Był to jedyny człowiek, który wtedy był w moim życiu, a ja tak bardzo potrzebowałam miłości. Z perspektywy czasu wiem, jak złudne było to uczucie. Wtedy jednak moje postrzępione serce po raz kolejny przebił miecz. Nie widziałam dla siebie ratunku. Czekałam na śmierć. Na samobójstwo nie było mnie stać. Jedynym co mnie powstrzymywało był lęk przed piekłem. Gdyby nie to....

Pewnego dnia spojrzałam na ciemny ekran wyłączonego telewizora i powiedziałam sobie - "Przecież obiecałaś!". Tyle wystarczyło. Miałam stare podręczniki, jeszcze z liceum. Miałam internet i bibliotekę. Zaczęłam się uczyć. Po kilkanaście godzin dziennie. Czułam, że pochłaniam wiedzę w bardzo szybkim tempie. Dla siebie, nie dla ocen. Sama byłam sobie nauczycielem, nikt mnie nie kontrolował, nikt nie robił sprawdzianów. To o wiele trudniejsze niż chodzenie do szkoły.  Zaczęłam pić kawę i oglądać wiadomości. Zaczęłam notować swoje spostrzeżenia. Czytać książki historyczne. W pewnym momencie naprawdę zaczęło mnie to interesować. Chciałam wiedzieć więcej i więcej. Masowo oglądałam dokumenty naukowe, pochłaniałam książki Jasienicy czy Krawczuka. Pierwszy raz czułam, że naprawdę zdobywam wiedzę, a nie oceny.
Za pieniądze zarobione dzięki pisaniu prac studentom kupowałam w antykwariatach nowe książki, z których mogłabym się uczyć, nie miałam przecież żadnych innych materiałów poza podręcznikami szkolnymi. Często jeździłam do biblioteki. Tam godzinami czytałam, notowałam, powtarzałam. Kupiłam sobie nawet fiszki z historii. Chodziłam na spacery i powtarzałam sobie nazwiska, daty i fakty. Sprawiało mi to przyjemność. Pomału wychodziłam z depresji, samoczynnie. Zaczynałam czuć sens, wszystko zaczęło składać mi się do kupy. Od dziadka wyciągnęłam starą mapę historyczną, którą umieściłam na ścianie w pokoju. Od rana do wieczora chodziłam ze wskaźnikiem opowiadając sobie o polityce zagranicznej Krzywoustego. Codziennie dużo śpiewałam, chciałam to robić jak najlepiej. Dawało mi to dużego kopa, żeby iść dalej, żeby walczyć. Scena zawsze była moim domem, wtedy też czułam się bliżej mojej mamy. Były też momenty, kiedy nocami wykradałam tacie papierosy, włączałam sobie Myslovitz lub Wilki i paląc jednego za drugim pisałam wiersze.Dym był wszędzie, a ja czułam się taka wolna i dorosła. Czułam się wreszcie panią swojego życia. Codziennie rozmawiałam z mamą, myjąc naczynia, chodząc z psem na spacer, biorąc prysznic. Każda chwila była wypełniona myślami o niej. Tylko to sprawiało, że wstawałam rano z łóżka. Nie chciałam przegrać. Może nie było we mnie jeszcze motywacji, jedyne, co trzymało mnie przy życiu to była oczywiście obietnica, którą złożyłam mamie. Bywały lepsze i gorsze dni. Czasami nawet byłam szczęśliwa. Potem jednak znowu pojawiała się pustka i otępienie. Ale nie poddawałam się.
Pamiętam, że mój tata wtedy zarabiał naprawdę małe pieniądze, byliśmy bardzo zadłużeni, wiosną zbierał bez, żebym miała na autobus na maturę. Ukradli mi te pieniądze, kiedy wracałam z angielskiego. 70 zł. Wtedy był to dla mnie majątek. Płakałam całą drogę powrotną. Ale wtedy kolejny student poprosił mnie o napisanie pracy na temat programowania neurolingwistycznego. Nie wie o tym, ale wtedy prawdopodobnie uratował moją przyszłość. Do końca życia będę mu za to wdzięczna. Udało mi się dotrzeć na wszystkie matury. Zdałam je. Dostałam wyniki, pracując już nad morzem. Złożyłam papiery na studia i dowiedziałam się, że dostałam się na Wydział Prawa i Administracji w Łodzi. Aktualnie drugi w rankingach. Składałam papiery do czterech różnych miast, wszędzie mnie przyjęli. Poszłam wtedy do kościoła. Stanęłam przed ołtarzem, upadłam na kolana i zaczęłam płakać. Udało się. Dałam radę. Mimo, że często nie wiedziałam czy będziemy mieli co jeść na drugi dzień, mimo że nie stać mnie było na nowe podręczniki, na repetytoria czy arkusze egzaminacyjne, nie miałam nawet drukarki. Mimo, że do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy będę miała pieniądze na bilet. Mimo, że bez terapeuty wychodziłam z depresji, wstawałam codziennie z tych cholernych kafelków w łazience i siadałam do książek. Mimo że nie czułam celu i sensu, robiłam to, bo obiecałam, że dam radę.
I dałam, mamo.
Udało się.
Dzisiaj studiuję prawo. Mój tata ma normalną, nieźle płatną pracę. Znowu się uśmiechamy.
Daliśmy radę tato.
Jestem z Ciebie dumna, wiem, że mama też.

Nazywam się Roksana Rutkowska. Dzisiaj już jestem szczęśliwa. Zakochana we wspaniałym mężczyźnie, który mnie wspiera i sprawia że, nie jestem sama. Nauczyłam się płakać, wyszłam z kokona. I jestem właśnie jak ten motyl. Z pozoru słaby, ale ma za sobą historię i nie da się złamać, jeśli trzeba będzie użyje trucizny, wzleci wysoko i się nie podda.

Przecież obiecałam.


11 komentarzy:

  1. Przepiękne i niesamowicie wzruszające wyznanie..i takie trudne jednocześnie.. Masz w sobie mnóstwo siły kobieto i na pewno masz to po swojej mamie :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękny tekst, bardzo smutny, ale zarazem pełen nadziei, bo świetnie dałaś sobie radę, z całą sytuacją, mimo iż przeżyłaś tragedię. Ja ogromnie się boję tego dnia kiedy stracę swoją mamę, ale teraz sama będąc matką, przyznam szczerze, że bardziej się boję dnia, kiedy będę musiała zostawić swoją córkę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękny tekst, bardzo smutny, ale zarazem pełen nadziei, bo świetnie dałaś sobie radę, z całą sytuacją, mimo iż przeżyłaś tragedię. Ja ogromnie się boję tego dnia kiedy stracę swoją mamę, ale teraz sama będąc matką, przyznam szczerze, że bardziej się boję dnia, kiedy będę musiała zostawić swoją córkę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytałam...i nie wiem co powiedzieć, gdybym wiedziała wcześniej...

    OdpowiedzUsuń
  5. Przyznam szczerze, że po przeczytaniu tego postu nie mogę przestać o Tobie myśleć. ( a przeczytałam post wczoraj) Dzisiaj znowu tu zaglądam ;)
    Nie mogę sobie nawet wyobrazić jak wielki ból musisz odczuwać, ale tym samym jesteś Wielka, że nie poddałaś się !
    Bóg Cię nie opuścił... Wiem, że czasem ciężko jest nam zrozumieć dlaczego takie tragedie nam się przytrafiają i jakie mają znaczenie, ale wiem, że Bóg Cię nie opuścił. Widać to chociaż na przykładzie chłopaka, dla którego pisałaś pracę i dzięki temu dostałaś ponownie utracone pieniądze, a tym samym szansę na studia. Wiem, że to ON Ci wtedy pomógł.... ;)

    Trzymaj się ciepło! ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Monika Dąbrowska18 sierpnia 2016 00:06

    jestem z Ciebie dumna. Nie potrafię sobie wyobrazić co czulas i co czujesz, ale dałaś radę. Obiecałaś i dotrzymalas słowa...

    OdpowiedzUsuń
  7. Wspaniałe pióro. Bardzo miękkie, szeptane możnaby powiedzieć ale bolesne. Jakież inne od Oriany Falaci - tej najbardziej znanej z wywiadu z samą sobą. Tym razem ktoś bliżej Poświatowskiej. Tyle że... zdrowej. Tym lepiej dłużej będzie cieszyć i smucić jeśli tylko nie przestanie pisać. Nie przestawaj Roksana

    OdpowiedzUsuń
  8. Jestem tak w totalnym szoku, ze nie wiem, jak to skomentowac. Przezylas wiele i szacunek za to, ze dalas rade. Ty nie tylko wygladasz na silna babke, ale nia jestes. :)
    Nie rozumiem tylko, czemu Twoja mama nie powziela proby leczenia? :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie lubię o tym rozmawiać, zawsze mam wrażenie, że mówię o niej źle... moja mama po prostu uważała, że leczenie ją zabije, że już i tak jest za późno. Na moim dziadku eksperymentowano z chemią, przetaczano krew i znowu to robiono, to ja ostatecznie zraziło.

      Usuń
  9. Czytałam z zapartym tchem i trudno mi co kolwiek napisac. Jestem pod wrażeniem samozaparcia. Dla nie jednych powinnaś być wzorem do naśladowania. I to pochłanianie wiedzy- niesamowite.
    Ciesze się, że mam okazję czytać takiego wspaniałego bloga.
    Pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Dokładnie, czemu Twoja mamka nie zaczęła leczenia ?;/ Moja mam już ponad 10 lat jest po chorobie nowotworowej i dzięki Bogu wszystko dobrze :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...