.

.

6 sie 2016

Tak się żyło - wywiad z...

K. N - emerytowana nauczycielka, poetka, artystka. Matka dziewiątki dzieci. Miła, ciepła starsza pani, która mimo że przeżyła okupację, odbudowę Polski i straciła wielu najbliższych uśmiecha się do życia i cieszy każdą jego chwilą. 

Nie jest łatwo zanurzyć się we wspomnienia i przeżywać od nowa swoje życie, ale czasem warto to zrobić. 

Co pani pamięta ze swojego dzieciństwa?

Kiedy miałam cztery lata ZMARŁ MÓJ OJCIEC, co prawda byłam zbyt mała, by zrozumieć tę ogromną stratę, ale wrażenie bólu, smutek matki, w pamięci zostało. 
Był bardzo zdolnym człowiekiem. Grał na każdym instrumencie, układał wiersze (to mam po nim), bardzo wesoły, towarzyski, ideał mężczyzny. Po śmierci ojca wyjechałyśmy obie do dziadków – rodziców matki, do Chełmży. 


Chełmża w czasach okupacji


Tu spędziłam lata dziecięce i wczesną młodość. W 1939 r. Niemcy napadli na Polskę. Popłoch ludzi – zostać na miejscu czy uciekać to był dylemat tamtych dni. Dziadkowie z  mamą zdecydowali, że wyjeżdżamy do Lipna po ciocię Jankę – siostrę mamy – i dalej w stronę Warszawy. Bryczką jednokonną wyjechaliśmy spotykając na drodze więcej uciekinierów. Panował strach. Pamiętam czarne samoloty na bezchmurnym niebie, straszące – zrzucały bomby, które leciały ukośnie na pobliskie tory kolejowe - i wybuchy. Wielu ginęło ludzi, płacz i lament było ciągle słychać. 

Dojechaliśmy jednak szczęśliwie do Lipna do cioci Jadzi. Spokoju tu nie było, bo zaraz na drugi dzień, do miasteczka wmaszerowali Niemieccy żołnierze – Wermacht. Lipno było przeważnie zamieszkane przez ludność Żydowską. Na własne oczy widziałam jak wywlekano z domów staruszków i bito kolbami karabinów. Rozbijano okna wystawowe ich sklepów, straszne to były widoki. Długo prześladowały mnie koszmary, miałam tylko siedem lat. Po miesiącu wróciliśmy do Chełmży, w 1940 r. zaczęłam uczęszczać do Niemieckiej szkoły. Nie było łatwo, za każdą pomyłkę było bicie. Biada temu, który był mało zdolny. 
Najgorsza była żona kierownika szkoły, ona miała naszą klasę 40 osób, nie wszystkie były zdolne, jeżeli nie odpowiadały od razu, albo sama wydawała uderzenia, albo wysyłała dzieci do kancelarii męża, gdzie było lanie. Kierownik jak wchodził do naszej klasy, nie mówił np. Guten Tag mówił Die verfluchte kleine Pole, takie miał o nas zdanie – przeklęte polskie dzieci. 

Rodzice nie reagowali?

Ty nie wiesz, co to znaczy być hitlerowcem? Im wszystko było wolno, nam nic. Klasy były osobne. My uczyliśmy się na parterze, a Niemcy mieli klasę na piętrze. Nie wolno było nam z nimi rozmawiać. One izolowały się od nas zupełnie, ponieważ my byłyśmy czymś gorszym od dzieci. 
Na ulicy nie można było mówić po polsku, gdzie weszłaś, trzeba było porozumiewać się w języku niemieckim. Gestapowcy byli wszędzie, mogli być nawet ukryci, ale jak zbłądziłaś i powiedziałaś zdanie po polsku, wychodził nagle i tłukł. 

Przecież starsi ludzie na pewno mieli problem z nauką języka obcego. Jak radzili sobie w tych czasach?

W ogóle nie wychodzili. Częściej ktoś kto umiał mówić po niemiecku robił zakupy za nich. 


Okupację przeżywaliśmy ciężko – jedzenie otrzymywało się na kartki – stanie w kolejkach. Rozmowy tylko w języku niemieckim. Ciągła niepewność jutra. Okna szczelnie zasłonięte. Brat matki, Zygmunt, wywieziony do Essen, do obozu koncentracyjnego, potem przewieziony do Stutthofu nabawił się gruźlicy. Po wyzwoleniu wrócił do domu. Zdrowia nie odzyskał i zmarł. Umarł też dziadek – ojciec matki, obaj w 1946 r. Znowu śmierć, rozstanie, ból, rozpacz. 

W tym czasie radość czerpałyśmy z matką z wyzwolenia. Chodziłam do polskiej szkoły. Prawda, książek nie było, trudno było o zeszyty, klasy były przepełnione, ale rozbrzmiewał język polski, nie było strachu ani wrogich spojrzeń. Na przerwach panował śmiech i polskie piosenki. Panowała ogromna radość i życzliwość – żadnej agresji. Tego się nie da opisać. Każdy zaczął budować życie od nowa. Nadzieja lepszego jutra była blisko. 


A szkoła?

Ukończyłam szkołę podstawową i zaczęłam po wakacjach uczęszczać do gimnazjum. Matka miała kłopoty ze zdobyciem pracy zarobkowej, gdyż wszystko w Polsce od nowa się kształtowało, od podstaw. 
Kiedy zaczęła pracować w fabryce papy jako starszy referent płacy i pracy, ja musiałam zająć się czynnościami w domu. Zaczęłam uczęszczać do gimnazjum i liceum wieczorem, od 18 – 22 godziny. Skończyłam szkołę w systemie skróconym. Przerabiało się program dwóch klas w ciągu jednego roku. Po maturze pojechałam do Grudziądza na kurs pedagogiczny – miesięczny. Po jego pozytywnym ukończeniu, dostałam pracę jako nauczycielka. 
W czasie późniejszym uzupełniłam wykształcenie. Takie były wtedy czasy i takie stwarzano możliwości. Braki kadrowe były wielkie. 
Pokochałam zawód nauczycielski. Zawsze lubiłam dzieci. Do dzisiaj uważam zawód nauczycielski, obojętnie jakiego szczebla, za powołanie. Dzieci trzeba kochać i je rozumieć. 

Jak wyglądało nauczanie w takich warunkach? Bez podręczników?

Czasem były trzy książki na czterdzieści ileś osób, nauczyciele robili skróty poszczególnych podręczników, czy historyjki, to była ciężka praca dla nich, rozdawali je, potem trzeba było te kartki oddawać, żeby w innych klasach tego używano. 
Nauczyciel na wsi to był nie tylko ktoś, kto uczył ,to był człowiek, który władał całą tą kulturą. Były przedstawienia robione z ludźmi, którzy na co dzień pracowali na roli, przychodzili wieczorami, organizowano próby, z przedstawieniami to jeździliśmy od wioski do wioski. Każdy się cieszył, bo to był kawałek kultury polskiej. 
Nauczyciel był bardzo szanowany. Zdarzali się nauczyciele dobrzy i gorsi, ale na ogół z dużym poświęceniem pracowali. 

Panował tu duży analfabetyzm?

Bardzo duży, szczególnie u starszych ludzi. Ja uczyłam na wsi. Były kursy wieczorowe dla analfabetów, to wszystko było za darmo robione. Pamiętam takiego Łubiankę, staruszka, po lekcjach kilku nauczył się pisać swoje nazwisko, kiedy mu się to udało, płakał, że wreszcie umiał się podpisać. 

Skąd Pani czerpała siły? To była prawdziwa pasja?

Dzieci trzeba kochać, nie narzekać, że trzeba zostać po lekcjach, ja uczyłam w domu słabsze dzieci po lekcjach, żeby nie miały zaległości. Nauczyciel musi być pasja, to musi być dla niego najważniejsze. To nie jest normalny zawód. Bez zaangażowania emocjonalnego nie będzie się miało wyników. My mieliśmy po 8-9 godzin, dodatkowo były wieczorami organizowane kursy dla osób, które nie miały 7 klas, a potrzebne one były, żeby pracować. 
Dużo w pracy z nimi pomagały mi zdolności manualne. Opowiadając, np. bajkę, od razu rysowałam postaci na tablicy. 
W tym czasie, a były to początki lat pięćdziesiątych, zachorowała mi matka. Choroba straszna, ujawniająca się późno – rak. 
Z ośrodka zdrowia z Chełmży, lekarz skierował matkę do Gliwic, do Instytutu Walki z rakiem. Tam przeszła leczenie radem. Wróciła do domu, w dobrym stanie, więc wróciła do pracy, ale nie było dobrze. Żyła jeszcze niecały rok. 
Mając dziewiętnaście lat, zostałam sama. Znowu śmierć, zachwiana została moja równowaga psychiczna. Każdy człowiek potrzebuje bliskości drugiej osoby. Człowiek potrzebuje miłości. Zaczęłam sobie zadawać pytania, gdzie jest ten Bóg, który z taką bezwzględnością wszystkich kochanych zabiera. Zaczęłam wątpić nie tyle w Jego istnienie, a raczej w zainteresowanie ludźmi w ogóle. 
Zainteresowałam się filozofią i stałam się za przykładem Woltera deistką. Było to łatwiejsze do przeżycia. Wyciszyłam się, może dziwne, ale tak było. 
W 1955r. poznałam swojego przyszłego męża. Jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Wzięliśmy ślub i wyjechaliśmy do Koszalina (ziemie odzyskane – tak się wtedy mówiło).

Jak się poznaliście?

Ja pracowałam w Trzeciewnicy, a w owych czasach były zebrania młodzieżowe i na te zebrania się przychodziło, nauczyciel zawsze powinien na nich być. Weszłam do klasy, gdzie się to zebranie odbywało. Józef siedział przy stole prezydialnym. On się pytał o mnie, ja pytałam „kto to jest?”. Później organizowałam bal sylwestrowy. Wiadomo, że trzeba było zorganizować salę, pięknie ją udekorować. Wymyśliłam maki, które musiałam zrobić. To była ogromna sala. On podawał mi druciki, a ja owijałam zielonym papierem. Intrygował mnie, ponieważ w ogóle się nie odzywał, tylko się na mnie patrzył. Tak to się zaczęło. Potem na tym balu tańczyliśmy. Józef był zawsze arcypoważny, a mnie to właśnie fascynowało. Potem zaczęliśmy się spotykać, chodziliśmy do kina, na festiwale. 
Po załatwieniu wszelkich formalności urzędowych zamieszkałam w gminie Bobolice, konkretnie we wsi Jatynia.
Rynek miasta Bobolice


Mąż znalazł pracę w pobliżu, przekwalifikował się również na nauczyciela. Braki w tym zawodzie były ogromne. W owych czasach nauczyciel we wsi miał ogromny nauczyciel. Był alfą i omegą. 
Wieś otoczona lasami, świeże powietrze. Rodziny przeważnie wielodzietne, ludzie pracowici, osiedleńcy z różnych stron Polski. Nie było elektryczności – używaliśmy lampy naftowe. Nosiło się wodę ze studni. Do sklepu spożywczego pięć kilometrów, a do najbliższego miasteczka trzynaście. Środek dojazdu – rower, albo pieszo. Nam to nie przeszkadzało – czuliśmy się świetnie. 
Staraniem męża mojego zelektryfikowano szkołę i wieś.

Kiedy Pani o tym opowiada, słychać w Pani głosie miłość do tego miejsca. 

Myśmy tam zaczynali życie wspólne z mężem. Mieliśmy szkołę jakby na własność. Byliśmy tylko we dwójkę, najpierw ja, potem także on.

Tylko dwóch nauczycieli na całą szkołę?

Tak, to była jedna klasa, z dużym piecem, dzieci się tam mieściło ponad czterdziestka.
Muszę dodać, że była praca i jeszcze raz praca, od rana do wieczora. Nie narzekałam. Praca uszlachetnia, hartuje, człowiek staje się bardziej twórczy, wartościowszy, życie pięknieje. 
Godzi morał: 

Piękno życia zachowało wielu
więc jest w tym prawda mój przyjacielu
życie to dar nad dary
nie kupisz go za dolary
więc szanuj ten dar boży
a będziesz zdrowy i hoży. 


A jak było wtedy z higieną?

Z higieną było strasznie, były wszy, przede wszystkim. Raz w tygodniu było oglądanie głów, były nawet wszy bieliźniane. Na zebraniach z rodzicami mówiło się o tym, bez nazwisk, żeby nikt się nie wstydził, ale mówiono o tym. Poza tym przyjeżdżała pielęgniarka, lekarz i też pomagali.

Kochałam to miejsce, ponieważ zawsze marzyłam o szkole w lesie. Ze wszystkich stron, tymi ścieżkami w lesie szli uczniowie do szkoły. 

Rodziły nam się dzieci, mamy sześć córek i trzech synów. Obecnie nasza rodzina liczy trzydziestu sześciu członków – w tym wnuki i prawnuki. Siedemnaście lat mieszkaliśmy w Jatyniu, a kiedy szkoła uległa likwidacji ze względu na małą ilość dzieci, przeniesiono nas do miejscowości Gozd. 

Szkoła w Goździe

W Goździe była szkoła ośmioklasowa. Pracowaliśmy w niej oboje z mężem, który był jej dyrektorem. Dzieci było wtenczas 146. Przybywało, ubywało. Statystyka ruchoma. Wieś była zaniedbana, szkoła brudna. 

Jak to się stało, że poruszyliście tych ludzi, że chcieli te wieś odbudować?

 Zrobiliśmy zebranie i powiedzieliśmy, że nie da się uczyć w tych brudnych klasach. Mój mąż zorganizował pędzle, farby, i inne materiały potrzebne do remontu. Przedstawiliśmy ludziom plan działania, wstał ktoś z mieszkańców i powiedział – „Panie dyrektorze, tylu już tu było, nagadało się i nic nie zrobiło…”, a Józef odpowiedział – „My zrobimy nie tylko tyle ile trzeba, ale jeszcze więcej”. Ile kto miał czasu przychodził i pracował. Korytarz w szkole malowało dwanaście osób, jeden obok drugiego. W ciągu miesiąca szkoła była nie do poznania. A później myśleliśmy o reszcie wsi. Nawet kosz trzeba było załatwić, bo nigdzie go nie było. Ludzie byli w szoku. Widzieli zmiany, więc motywowało ich to do pracy. Wcześniej nawet ciężko było przejeżdżać przez tę miejscowość.

To była kwestia Waszej charyzmy, czy ludzie kiedyś byli tacy?

Wtedy też ludzie nie chcieli nic za darmo robić, ale zafascynowaliśmy ich, myśmy pracowali razem z nimi. Widzieli efekty to i oni chcieli się przysłużyć do czegoś. Nawet przy swoich domach zaczęli sprzątać, gdzie wcześniej był bałagan, gruz i chaszcze. 

Budynek gospodarczy w Goździe

Mąż pobudził ludzi do działania. W czynie społecznym wymalowano klasy, korytarz, ogrodzono szkołę, powstało boisko sportowe. Rozwinął się sport, ludziom zaczęło się to podobać. Zaczęli dbać o własne obejścia. Wieś odżyła. Mijały lata. Następowały zmiany. Transformacja ustrojowa doprowadziła do zaniku PGRów. Ludzie nie mieli pracy. Jedni popadali w euforię, inni narzekali. W pogoni za pracą wyjeżdżano za granicę. Wieś się wyludniła. Dzieci urosły, a małych nie przybywało. W ramach reorganizacji szkołę zlikwidowano. 

Aż chce się zadać jeszcze jedno pytanie, które pewnie nurtuje wiele osób - jak to jest wychować dziewiątkę dzieci? Dzisiaj jest problem z wychowaniem dwójki, pomijając kwestie finansowe, ludzie po prostu nie mają na to czasu. 

Od razu nie ma się dziewiątki. Najpierw jest jedno. O życiu towarzyskim mogłam zapomnieć. Do południa siedziało się w szkole, a potem miało się obowiązki w domu, a wieczory spędzało się prowadząc lekcje dla dorosłych. Nie zastanawiał się człowiek, czy da radę. 
Do czwartego dziecka miałam trochę czasu dla siebie. Pomagała mi taka dziewczynka, z siódmej klasy, u niej też było dziewięcioro dzieci, kiedy ja musiałam gdzieś jechać, ona zostawała z moimi dziećmi. Do dzisiaj ją odwiedzamy. 
Najciężej było kiedy były małe, kiedy niektóre były już starsze pomagały mi. Obowiązki dzieci miały od początku – podlewanie kwiatków, czy zamiatanie korytarza, dziecko wiedziało, że musi to zrobić, że to jest jego praca. 

My jesteśmy na emeryturze i mieszkamy dzisiaj w szkole, która w połowie stała się naszą własnością. 
Mamy wielki szacunek u ludzi. Dla nas to wielka satysfakcja – warto żyć nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim również dla ludzi. Być dobrym przykładem. Co do śmierci, to się z nią oswoiłam, bo tak jest i tak musi być. 
Coraz bliżej mi do niej, a tak sobie życie po życiu wyobrażam:

Gdy przyjdzie kres
wędrówki ziemskiej - 
Uniosę się wysoko
Poszybuję w chmury
głęboko, głęboko. 
Kiedy się nasycę 
wolnością przestrzeni
Obniżę swe loty
by podziwiać ziemię. 
Zawdzięczać będą wszystko
wszystkie kontynenty
I wszelkie dziwności
Myślę, że się Pan Bóg
na mnie nie rozzłości. 

Dziękuję za rozmowę i poświęcony czas. 

Również dziękuję. 



14 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawy artykół.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kasia Katarzyna7 sierpnia 2016 02:01

    ciocia nasza <3 pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń
  3. Monika Dąbrowska7 sierpnia 2016 02:02

    Babcia nasza kochana. Anioł nie kobieta ❤❤❤�� super wywiad Roksi

    OdpowiedzUsuń
  4. Elżbieta Osiadły7 sierpnia 2016 02:03

    Piękny artykuł i piękne wspomnienia .od razu przypomniało mi się dzieciństwo jak wraz z rodzicami przyjeżdżaliśmy do Gozdu w odwiedziny Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Gdyby dziś ludzie tak chętnie robili coś społecznie...Podziwiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że przy odpowiedniej motywacji... Nasz naród jest trudny, ale pracowity, jeśli ludzie widzieliby efekty może chcieliby współpracować.

      Usuń
  6. Wspaniały i bardzo ciekawy artykuł.Trzeba być bardzą dzielną kobietą żeby tyle dzieci wychować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzisiaj to naprawdę wyczyn, dwójka jest problemem. Podziwiam, ponieważ sama nie wiem, czy chcę mieć więcej niż jedno dziecko.

      Usuń
  7. Takie wywiady czyta się z zapartym tchem. Mam nadzieję, że będą jakieś następne. Już nie mogę się doczekać. Chętnie bym poczytała co jeszcze mają do powiedzenia takie starowinki. Pozdrawiam ciepło

    OdpowiedzUsuń
  8. Wzruszający wywiad, przyjemnie się czyta o trudnych, ale mimo wszystko pięknych czasach, kiedy liczyły się całkiem inne wartości niż obecnie. Aż trochę żal, że teraz świat wygląda zdecydowanie inaczej, mało bezinteresowności i wrogość w ludzkich oczach.

    OdpowiedzUsuń
  9. Przepiękny wywiad! Jestem wstrząśnięta tym jak trudne życie miała Pani K.N, a jednocześnie mam mnóstwo podziwu dla siły Jej charakteru. To wspaniałe, że zawód nauczyciela traktowała tak poważnie, z taką pasją, nie to co dziś...

    OdpowiedzUsuń
  10. Wow. Popłakałam się aż. Bardzo przeżywam takie historie. Mam dwie babcie i dwóch dziadków, ale nigdy nikt nie opowiadał mi o wojnie, ani o tym co było w czasach przed moimi rodzicami...

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...